Omawiając kulinarny dzień typowego Bułgara, nie można pominąć utwierdzonego tradycją wieczornego spaceru po mieście. Jest to czas pełnego rozluźnienia po napięciach dnia, czas spotkań ze znajomymi. Ta nieśpieszna wędrówka śródmiejskimi ulicami należy do codziennego rytuału. Niezależnie więc od faktu, czy znalazłyśmy się w wielkiej stołecznej Sofii, czy w maleńkim fabrycznym Gabrowie, w portowym Burgasie lub górzystym Płowdiwie, nie mogłyśmy oprzeć się wrażeniu, że to jakaś niewidzialna siła wyciąga mieszkańców z domów na tradycyjne corso.
W nagrzanym, wieczornym powietrzu unosi się zapach prażonej kukurydzy, oferowanej natarczywie przez ulicznych sprzedawców. Z otwartych drzwi restauracji dobiegają dźwięki muzyki, ulice wypełniają się jednostajnym, przypominającym brzęczenie pszczół gwarem. Ożywają kawiarniane ogródki wydzielone rzędami kolorowych żarówek. Wstępuje się tu na chwilę rozmowy z przyjaciółmi. Zamówienie realizowane u kelnera nie musi być duże — dla towarzyskich spotkań wystarczy szklaneczka rumu albo lampka koniaku zmieszanego z Coca-colą. Może to być też filiżaneczka mocnej i słodkiej kawy, którą parzy się tu w małych tygielkach, zwanych „dźezwe”. Miesza się ją z wodą i cukrem, a potem podgrzewa nie dopuszczając do wrzenia. „Dżezwe” kilkakrotnie przybliża się i odsuwa od płomienia czekając, aby na wierzchu utworzył się smakowity „kajmak”. Popularnym sposobem parzenia kawy jest też umieszczanie „dżezwe” w gorącym piasku. Tak pijało się tu kawę zawsze. I dziś więc, chociaż karty menu proponują kawę ,,po marynarsku” — z alkoholem i kawę „melanż” — z kakao, i kawę ze śmietanką lub „schwarzkaffe”, nic nie stanowi konkurencji dla małych, metalowych tygielków.